Dzień XXII-XXIII: Kalaikhum – Rushon – Ruchcz – Kara-Kul

SONY DSC

Trzeba przyznać, że na granicy tadżycko-afgańskiej na rzece Pandż panuje jakby wzniosła atmosfera (albo przynajmniej osobiście tak to odebrałem). Przecież rzeczą oczywistą jest, że po drugiej stronie rzeki również mieszkają Tadżycy, a życie toczy się w tym regionie w spokojnym tempie. Mimo wszystko położenie geopolityczne Afganistanu, a także uwikłanie tego państwa w szereg problemów społeczno-politycznych sprawia, że samo o nim myślenie w moim przypadku powoduje niepokój. Tym razem nie dane nam było wjechać na jego terytorium, choć widok na drugi brzeg Pandżu towarzyszył nam jeszcze przez ponad 150 kilometrów.

Z Kalaikhum ruszyliśmy zatem na wschód, w kierunku Rushon. Jak wspominałem wyżej, jechaliśmy wzdłuż granicznej rzeki dróżką dość wąską, będącą w niezbyt dobrym stanie technicznym, a także niebezpieczną, gdy mijają się na niej dwie ciężarówki z przyczepami produkcji chińskiej. Byliśmy świadkami podobnej mijanki i przyznać trzeba, że kierowca w Pamirze nie ma lekko. Na drodze M41 dominują pojazdy ciężarowe marki Schacman (jak sugeruje nazwa, przypominają nieco MAN-y). Chińczycy przewidzieli, że wozy te będą eksploatowane w trudnych warunkach i dlatego zdecydowali się na zastąpienie plandeki fragmentem obciętego kontenera morskiego tak, by Schacman mógł ocierać się o skały i inne ciężarówki.

Po drodze do Rushon rozważaliśmy dwa warianty dalszej podróży. Pierwszy, bardziej mainstreamowy przewidywał kontynuowanie jazdy drogą M41 do Chorogu, a następnie do Murgabu. Drugim, bardziej kuszącym „odcinkiem specjalnym” była Dolina Bartang, która rozpoczyna się kilkanaście kilometrów za Rushon. Daliśmy sobie jeszcze trochę czasu na przemyślenie tematu. W Rushon udaliśmy się do lokalnej speluny na obiad. Obsługiwał nas kelner, który nie wyglądał na miejscowego – ani uroda, ani perfekcyjny rosyjski nie pasowały mi do otoczenia. Nie wiedział też zbyt wiele o Dolinie Bartang. Wobec wielu pytań Dariusza dotyczących okolicy, kelner bez przerwy krążył po lokalu w celu zasięgnięcia wiedzy u osób, które miejscowych przypominały już w 100%. Uzyskaliśmy zatem kilka sprzecznych informacji, ale wszystkie wskazywały na to, że Dolina jest przejezdna. Zjedliśmy dość przeciętny płow, uraczono nas równie przeciętnym piwem z beczki, zrobiliśmy jeszcze szybkie sprawunki i mogliśmy ruszać. Ciekawostką Rushon był jeszcze rzeźnik, który znajdował się w bagażniku opla astra zaparkowanego 10 metrów od wejścia do lokalu. Sztynks irracjonalny, choć mięso wyglądało wybornie. Miejscowym jakoś szczególnie nie przeszkadzały warunki panujące w bagażniku opla, ponieważ rzeźnik mógł pochwalić się sporym ruchem. Dodam tylko, że obok wozu ustawione miał zakrwawiony pinek oraz siekierę.

Zdecydowaliśmy się zatem na zaatakowanie Doliny Bartang, uprzednio tankując jeszcze zbiornik do pełna. Dariusz udał się jeszcze do banku w Rushon w celu wymiany dolarów na somoni. Jako że kantor był już zamkniętu, ochroniarz skierował go do sklepu na przeciwko. Oczywiście poza wymianą waluty mieliśmy też zaproszenie do domu od właściciela. Zmuszeni byliśmy odmówić, ponieważ wzywał nas Bartang. Przyznać należy, że Tadżycy są ludźmi bardzo gościnnymi. Jednak Pamirczycy przechodzą już samych siebie. Już pierwsze wioski w Dolinie Bartang utwierdziły nas w przekonaniu, że dokonaliśmy dobrego wyboru. W miejscowości Daszt ucięliśmy sobie pogawędkę z miejscowymi. Chcieliśmy przede wszystkim dopytać o to, czy droga jest w 100% przejezdna. „Oczywiście, że jest! Za godzinę ruszamy UAZ-em do Murgabu!” – stwierdził jeden z Pamirczyków. Miejscowi następnie wyrazili zapotrzebowanie na euro-fajki, po czym tradycyjnie otrzymaliśmy zaproszenie do domu. Po raz kolejny grzecznie odmówiliśmy i spytaliśmy o dogodne miejsce na kemping nad rzeką Bartang. „5 kilometrów stąd jest dobre miejsce, zauważycie, są drzewa” – rzucił najstarszy z zebranych na murku w centrum Daszt mężczyzn. Istotnie, w Pamirze z reguły gdy widzi się drzewa, z dużym prawdopodobieństwem można przypuścić, że jest tam miejscowość lub kiszłak (wieś). W terenie niezabudowanym drzewa są raczej rzadkim widokiem…

Do naszego miejsca kempingowego dojechaliśmy o zmierzchu. Mimo iż znajdowało się ono tuż przy głównej drodze, ruch specjalnie nam nie przeszkadzał – nocą minęły nas chyba 3 samochody. Jednym z nich był UAZ, który najpierw oddalił się o jakieś 100 metrów, a następnie zatrzymał się, po czym zauważyliśmy, że zbliża się do nas postać szczupłego mężczyzny. Okazało się, że był to spotkany wcześniej szofer z Dasztu, który zmierzał do Murgabu. Tak spodobał mu się nasz kemping, że skusił się nawet na kilka „głębszych”, po czym – co oczywiste – zaprosił nas do domu. „Następny kiszłak, pierwszy dom po lewej. Zapraszam rano na śniadanie!” – rzucił na pożegnanie, ponieważ zaniepokojeni pasażerowie UAZ-a w liczbie 12 wzywali go głośno, by łaskawie wrócił za kierownicę i dowiózł ich do celu.

O poranku okazało się, że ponownie nocowaliśmy w fantastycznym miejscu. Nasz „kemping” otoczony był ze wszystkich stron górami, przez co o wczesnej porze byliśmy odcięci od słońca, choć kilkadziesiąt metrów dalej uśmiechały się do nas dumne pamirskie góry. W czasie śniadania odwiedził nas Pamirczyk, który wybierał się do oddalonego o 5 km kiszłaku. „Lepioszka u was jest?” – zapytał. Początkowo myślałem, że towarzysz jest głodny i chce się do nas przysiąść. Lepioszki (czyli centralnoazjatyckiego chleba) nie mieliśmy, pokiwaliśmy zatem przecząco głowami. Wówczas staruszek zdjął plecak, wyciągnął lepioszkę i ją nam podarował. Gest był tak miły, że nie wiedzieliśmy w jaki sposób się zrewanżować. W zamian daliśmy zatem paczkę papierosów oraz uraczyliśmy przybysza szklaneczką pewnej dobrze schłodzonej substancji. Przemiły gość wyglądał na bardzo zadowolonego, jednak jeżeli został wysłany przez żonę do najbliższej piekarni po lepioszkę to raczej nie była zachwycona…

Wyruszyliśmy na północny wschód, jadąc lewym brzegiem rzeki Bartang. Od czasu do czasu mijaliśmy usypane z kamieni wzmocnienia, między którymi rozciągnięto stalowe liny. Z racji na fakt, że na rzece nie ma zbyt wielu mostów (czy może bardziej „mostków”, „kładek”), ludzie przeciągani są z jednej na drugą stronę właśnie za pomocą rzeczonych lin. Przyznać trzeba, że droga wzdłuż Bartangu nie należy do najbardziej uczęszczanych. Tym bardziej zdziwił nas w pewnym momencie widok samochodu jadącego w przeciwnym kierunku. Droga była na tyle wąska, że musieliśmy wycofać się o kilkadziesiąt metrów, by ustąpić nieznajomym przejazdu. Okazało się, że ciemnozielonym Land Roverem z imponującą zabudową wyprawową podróżowała australijsko-francuska para. Leigh i Steph byli zachwyceni Doliną Bartang i stwierdzili, że to chyba najpiękniejsze miejsce, jakie dotychczas odwiedzili, dlatego jadą ze średnią prędkością 8 km/h i podziwiają widoki. Dodam tylko, że gdy ich spotkaliśmy, dobiegał końca 23 miesiąc ich podróży… Zrobiliśmy pamiątkową fotkę, wymieniliśmy się namiarami i ruszyliśmy dalej, każdy w swoją stronę.

Pożegnawszy australijsko-francuską parkę, jechaliśmy już nie wzdłuż Bartangu, a… Bartangiem. Woda podmyła lekko drogę, choć nie był to zbyt wymagający dla G-klasy odcinek. Wkrótce dotarliśmy do miejsca, w którym łączą się rzeki Gudara i Murgab, zrezygnowaliśmy z trekkingu nad Jezioro Sareskie i zaczęliśmy się wspinać w kierunku drogi M41. Pierwsza przełęcz przyniosła nam kapitalny widok na Dolinę Bartang. Następnym przystankiem okazał się kiszłak o nazwie Ruchcz, położony na 2700 m.n.p.m. Zatrzymaliśmy się w centralnym punkcie wioski, gdzie zagadnął nas prawdopodobnie najważniejszy człowiek w miejscowości o imieniu Mirzobek. Prędko porzucił robotę przy zbożu i natychmiast zaprosił nas do swojego domu na obiad. Wizyta w pamirskim domu była przemiła. Zaproszono nas do izby, gdzie spoczęliśmy na podłodze i otrzymaliśmy po talerzu pożywnej zupy. Mirzobek usiadł razem z nami. Nie obyło się oczywiście bez 0,5 l dobrze schłodzonej substancji, którą postawił sam gospodarz. „Lepiej mieć 100 przyjaciół, niż 100 rubli” („Łuczsze imet’ 100 druzei, czem 100 rublei”), przekonywał Mirzobek i istotnie, sprawiał wrażenie człowieka poczciwego i w 100% szczerego, w dodatku bardzo pozytywnie nastawionego do życia. Zadałem moje dyżurne pytanie: „A kiedy było lepiej? Za czasów ZSRR czy obecnie?”. Mirzobek stwierdził, że oczywiście teraz. „Niczego nam tu nie brakuje. Dzieci chodzą do szkoły, mamy pomidory, cebulę, zboże, zwierzęta. Córka jest w Petersburgu, syn w Moskwie, trochę nam pomagają. Dajemy sobie radę. Mam nawet samochód – tu wskazał na roztrzaskaną ładę nivę, stojącą przed domem – ale niestety jechałem raz z Murgabu po pijaku, a że w pobliżu nie ma żadnego spawacza, tak już stoi. Ale silnik zdrowy, pali na strzała!” – opowiedział w dużym skrócie przesympatyczny Pamirczyk. „Fantastycznie że przyjechaliście! W dodatku, Witja, wspaniale mówisz po rosyjsku. Jesteście jak bracia dla nas. Przyjeżdża tu jeden Anglik, ale za cholerę nie mogę się z nim porozumieć. Z wami jest inaczej! Musicie koniecznie jeszcze raz nas odwiedzić!” – podsumował. Gdy odjeżdżaliśmy, obdarował nas jeszcze marchewką i pamirską cebulą. Jak się później okazało, warzywa miały niepowtarzalny smak. W podzięce zostawiliśmy Mirzobekowi kilka paczek marlboro. Był zachwycony. „Papierosy akurat rzadko nam dowożą” – stwierdził, rozkładając ręce.

Z Ruchczu jechaliśmy za ZiŁ-em, na którego pace podróżowało kilka osób. W pewnym momencie ciężarówka zatrzymała się nad potokiem, blokując nam drogę, a pasażerowie zaczęli napełniać zbiorniki wodą. Wydało mi się to dość dziwne, jednak kilkanaście kilometrów dalej znalazłęm odpowiedź. ZiŁ się zatrzymał, kierowca podniósł maskę, skąd buchnęło parą. „Uszczelka pod głowicą” – stwierdziliśmy zgodnie, po czym wyprzedziliśmy ciężarówkę i rozpoczęliśmy podjazd. Fantastyczną drogą wspięliśmy się na przełęcz na wysokości 4000 m.n.p.m. Zaczęło się ściemniać, w dodatku zrobiło się zimno i nieprzerwanie towarzyszyły nam pył i kurz. Przestraszyły nas też pierwsze objawy potencjalnej choroby wysokościowej u któregoś z nas (choć, jak się później okazało, bardziej chodziło o radykalną zmianę temperatury). Uznaliśmy jednak, że jedna adrenalina to za mało i należy dojechać do bardziej strategicznego miejsca. Pod osłoną nocy dotarliśmy zatem najpierw do drogi M41, a następnie do jeziora Kara-Kul, gdzie udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Tym razem zapakowaliśmy się do maggioliny we trójkę, ponieważ na 4100 m.n.p.m. noce bywają chłodne. Tym razem temperatura spadła poniżej zera.

Nocleg nad Bartangiem

SONY DSCSONY DSC

Przeprawa linowa nad rzeką Bartang
Dzieci obdarowane gruszkami…
… dają sobie zrobić zdjęcie z G-klasą w tle

SONY DSCSONY DSC

Spotkanie z australijsko-francuską parą podróżników

SONY DSCSONY DSCSONY DSC

Gaz w natarciu

SONY DSC

Glina to nadal najlepszy izolator

SONY DSCSONY DSC

Drogę często trzeba poprawiać spychaczem marki „Kazachstan”

SONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSC

Osiołek w kiszłaku Ruchcz musiał się napracować

SONY DSCSONY DSCSONY DSC

W domu u Mirzobeka

SONY DSC

Na obiad zupa szczypiorowa i lepioszka
Mirzobek z synem
W Kiszłaku Ruchcz

SONY DSCSONY DSCSONY DSC

Dywan to ważna sprawa, dlatego zawsze musi być czysty

SONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSC

Pasterze na 3800 m.n.p.m. nie mają lekko
ZiŁ z uszkodzoną uszczelką pod głowicą nabiera wody przed podjazdem

 

Dzień XXI: Tawildara – przełęcz Vatanam – Kalaikhum

SONY DSC

Przenocowaliśmy zatem nad brzegiem Wachszu, w pobliżu wsi Chumdon. Rzeki są w Tadżykistanie dobrem nadrzędnym. Co ciekawe, system elektrowni wodnych wytwarza 90% energii elektrycznej państwa. Rzeka Wachsz (kirgiska nazwa – Kyzył-su, czyli czerwona rzeka) biegnie z Kirgistanu na południe Tadżykistanu, gdzie łączy się z rzeką Pandż, tworząc Amu-darię. Gdyby nie fakt, że Sowieci zmienili bieg tej ostatniej, nie doszłoby do jednej z największych katastrof ekologicznych w historii ludzkości – wyschnięcia Jeziora Aralskiego. Rzeka Wachsz, łącząca potężne góry ze stepem, ukazuje zatem doskonałość natury. Jak widać, tylko człowiek jest w stanie zepsuć to, czego nigdy nie powinien dotknąć.

Pożegnaliśmy rzekę Wachsz i obraliśmy kierunek na Kalaikhum. Tym razem towarzyszyła nam rzeka Obikhingou, zabarwieniem przypominająca busika UAZ z początku produkcji. Senne wioski mijane po drodze, idealnie wtopione w przepiękny tadżycki krajobraz, co rusz ukazywały nam serdecznie nastawionych miejscowych. Dzieci, młodzież, starcy – wszyscy nas pozdrawiali, chcąc zamienić słowo w języku rosyjskim. „Skąd jesteście?”, „Dokąd jedziecie?”, „Europejskie fajki macie?” to jedne z wielu pytań, które kierowano pod naszym adresem. Dzieci w Darwazskim Rajonie trudnią się głównie sprzedażą gruszek. W pewnej wiosce G-klasa została otoczona przez młodych tadżyckich przedsiębiorców – zarówno chłopców, jak i dziewczynki. Chłopcy nie wykazali się jednak dżentelmeństwem, ponieważ ożenili nam wiadro gruszek nie zważając na to, że ranią w ten sposób uczucia koleżanek po fachu. Widząc smutne twarze dziewczynek, dokupiliśmy nieco owoców, jednak wszystkich dzieci nie byliśmy w stanie uszczęśliwić.

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się nieopodal tablicy pamiątkowej z napisami w języku tadżyckim. Znajdowały się na niej cztery nazwiska – Akino Otaka, Ryszard Szewczyk, Adolfo Siarpegu oraz Dżurdżon Machramow. Pierwsi trzej – Japończyk, Polak oraz Urugwajczyk – byli obserwatorami misji pokojowej ONZ, natomiast czwarty – Tadżyk – pełnił funkcję tłumacza. Już po zakończeniu wojny domowej w Tadżykistanie, w roku 1998, wyżej wymieniona czwórka patrolowała drogę na odcinku Tawildara – Labidżar. Ryszard Szewczyk kierował pojazdem, gdy nieznani sprawcy oddali w jego kierunku serię strzałów. Następnie wszyscy podróżujący zostali rozstrzelani i zrzuceni w przepaść. Ich ciała zostały odnalezione 150 metrów poniżej poziomu drogi. Przyznam ucziwie, że wcześniej nie znałem tej tragicznej historii, dowiedziałem się o niej dopiero po zobaczeniu pamiątkowej tablicy. Dodać należy, że sprawców nigdy nie odnaleziono. Oddaliśmy zatem hołd wszystkim zamordowanym i w milczeniu ruszyliśmy dalej na wschód.

Jechaliśmy bardzo wolno, ponieważ warunki drogowe nie pozwalały na rozwijanie zawrotnych prędkości, a przepiękne widoki dookoła powodowały, że chcieliśmy korzystać z nich w jak największym stopniu. Około godziny 14 dotarliśmy do checkpointu przed Tawildarą, gdzie zdecydowaliśmy się zjeść obiad. Miasteczko jest bardzo interesujące, ponieważ wygląda zupełnie inaczej, niż mijane po drodze wioski. Są w nim asfaltowe drogi, eleganckie zabudowania, sklepy, a nawet stadion piłkarski, położony tuż nad rzeką Obikhingou. W lokalnej knajpie nie załapaliśmy się już na płow, jednak przemiła gospodyni uraczyła nas kurczakiem, który był naprawdę rewelacyjny. Obejrzałem również tzw. „letnią kuchnię” lokalu. Szczególnie urzekły mnie urządzenia do przyrządzania płowu. Kucharki były bardzo zdziwione, że wiem jaka jest kolejność dodawania poszczególnych składników do kotła (podjąłem w życiu dwie próby przygotowania płowu, obie zakończyły się niepowodzeniem). Rozmawiało się bardzo miło, ale jedna z kelnerek próbowała mnie zjeść wzrokiem (wyobraziłem sobie siebie w tadżyckiej czapce z siwą brodą, wciągającego czystą tabakę i wyprowadzającego barany na wzgórze nieopodal Tawildary), wobec czego prędko uregulowałem rachunek i ruszyliśmy dalej.

Po drodze zboczyliśmy z drogi M41, wjeżdżając do kilku przeuroczych wiosek. Dariusz przeklinał pod nosem, że znowu zjechaliśmy do jakiegoś piekła i nigdy nie dojedziemy do Doliny Bartang, jednak uśmiechniętne twarze tadżyckich dzieci w pełni zrekompensowały nam kiepską drogę. Na szczęście o poranku kupiliśmy wystarczającą ilość gruszek, by wszystkie dzieciaki obdarować. Wreszcie dotarliśmy z powrotem do M41 i natychmiast rozpoczęliśmy wspinaczkę na przełęcz Batanam, położoną na 3252,8 m.n.p.m. Sama przełęcz nie zapiera dechu w piersiach, jednak już zjazd w kierunku Kalaikhum to prawdziwa uczta dla oczu. Co ciekawe, w okolicach Batanam znajdują się znaki informujące o tym, że tereny okalające główną drogę mogą być zaminowane.

Z przełęczy zjechaliśmy jakieś 1600 metrów w dół, gdzie ponownie naszym oczom ukazała się rzeka Obikhombou. Niedaleko od Kalaikhum ponownie checkpoint, ponownie znane już doskonale pytania w języku rosyjskim i ponownie rozdawanie „europejskich papierosów” tadżyckim wojskowym. Przed Kalaikhum minęliśmy fantastycznie położone wsie. Domy znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, która podmywa wręcz ich tarasy. Zgodnie stwierdziliśmy, że jest to niebywały potencjał turystyczny, jednak na szczęście nie został on jeszcze wykorzystany. W Kalaikhum zameldowaliśmy się wieczorem, jednak na miejsce na nocleg odnaleźliśmy już za miastem. Przyznać trzeba, że widok był rewelacyjny. Co prawda w bezpośrednim sąsiedztwie znajdował się motel, bar oraz stacja paliw, jednak my nie mogliśmy oderwać oczu od mostu, rzeki, i wsi na przeciwnym brzegu. Nocowaliśmy zatem z widokiem na Afganistan, a szum rzeki Pandż skłaniał do wielu refleksji…

SONY DSC
Śniadanie w okolicy Chumdon o poranku

SONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSC

IMG_1878
Tablica poświęcona pamięci zamordowanych w 1998 roku pracowników misji pokojowej, w tym Ryszarda Szewczyka
SONY DSC
Witacz do Rajonu Sangwor
SONY DSC
„Salam, rebiata, kak dela?”
SONY DSC
Dzieci sprzedające gruszki
SONY DSC
Okolice Tawildary
SONY DSC
Okolice Tawildary
SONY DSC
Stadion w Tawildarze
IMG_1883
Na płow w Tawildarze się nie załapaliśmy… sprzedano 80 porcji
SONY DSC
Solidne mosty to podstawa

SONY DSCSONY DSCSONY DSCSONY DSC

SONY DSC
Zimą w piecach pali się „sami wiecie czym”
SONY DSC
Młode pokolenie nastawione bardzo pozytywnie
SONY DSC
Dziewczynka i góry
SONY DSC
Przełęcz Vatanam
SONY DSC
Bartłomiej korzysta z chwili chłodu na Przełęczy Vatanam
SONY DSC
Widok z Przełęczy Vatanam
SONY DSC
Uwaga, miny!
SONY DSC
Przełęcz Vatanam
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
Droga w kierunku Kalaikhum
SONY DSC
W pobliżu Kalaikhum, przepięknie położona wieś
Most przyjaźni tadżycko-afgańskiej, za Kalaikhum

Dzień XIX-XX: Buchara – Duszanbe – Chumdon

Uzbekistan, transport pieców do „lepioszki”

O poranku zafundowaliśmy sobie małą rundkę po Bucharze. Zabytkowe centrum zostało zrewitalizowane ze smakiem, jednak bez wątpienia straciło nieco na oryginalności. Jak na ignorantów przystało, po kilkunastu minutach siedzieliśmy już w kawiarni nieopodal Medresy Ulugbega. Zamieniliśmy kilka zdań z małżeństwem z Holandii podróżującym po Azji Centralnej, a następnie naszym oczom ukazał się… Olaf, nasz nowy znajomy włóczęga z Poznania, którego poznaliśmy w podbakijskim porcie. Muszę przyznać, że niskobudżetowa podróż kolegi jest naprawdę godna pochwały. Olaf zatrzymał się w Bucharze w polskiej Parafii św. Andrzeja, gdzie franciszkanie pozwolili mu przenocować. Uraczył nas fantastyczną historią zasłyszaną u mnichów. Nie wiem czy jest prawdziwa, jednak na pewno godna przekazania. Dotyczy ona uzbeckich kierowców marszrutek, którzy kilkanaście lat temu wozili ludzi do pracy do Rosji „na azymut” przez step, przekraczając nielegalnie granicę z Kazachstanem. Jechali w piekielnie trudnych warunkach i niejednokrotnie zdarzało im się zabłądzić pośrodku niczego. Wówczas najwięksi „kozacy” mieli wyznaczać drogę po… odkopaniu grobów muzułmańskich, ponieważ ciała denatów w tej tradycji są ułożone w taki sposób, by głowa była skierowana na Mekkę. Uff… To by było na tyle opowieści w stylu sci-fi.

Mieliśmy do wyboru dwie drogi, w zasadzie nawet nie musieliśmy dewastować nagrobków by wyznaczyć cel. Pierwszy, bardziej „turystyczny” wariant zakładał przejazd przez Nawoi, Kattaqoʻrgʻon, Samarkandę, a następnie wjazd do Tadżykistanu w kierunku Pandżakent. Drugi, mniej „turystyczny” do Karszy, a potem bezdrożami wilajetu Surchundaryjskiego, prosto do Duszanbe. Oczywiście wybraliśmy wariant bardziej hardkorowy. Stan nawierzchni niestety nie pozwalał na bicie rekordów prędkości G-klasy, nie też wielu wrażeń. Ciekawostką jest brak oleju napędowego na stacjach, choć Uzbecy zapewniali mnie, że „za Bucharą to już wszędzie jest”. W Karszy jest kilka ogromnych stacji paliw, jednak „DT” (dizel’noye toplivo, czyli olej napędowy – W.S.) NIE MA. Nauczeni wcześniejszymi wydarzeniami wjechaliśmy zatem do wulkanizacji, ale bez spodziewanych efektów. Korciło nas, by wstąpić do czojchony, lecz wreszcie znaleźliśmy stację. Wyświetlacz na starym, radzieckim dystrybutorze nie wskazywał żadnych danych od wielu lat, lecz wierzę, że faktycznie zatankowaliśmy 60 litrów ropy. No, niech będzie, 55 litrów ropy i 5 litrów wody demineralizowanej. Na stacji okazało się, że brakuje nam kilkaset tysięcy somów, jednak udało mi się „zrobić wechsel” u… tapicera.

Im bliżej byliśmy Tadżykistanu, tym więcej pojawiało się podjazdów i pięknych widoków. Po drodze do granicy zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym. Poznaliśmy mieszkańca Moskwy o uzbeckich korzeniach, który przyjechał z kolegami z pracy, by pokazać im piękno ojczyzny. Miejscowi bez przerwy pytali nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Ekipa z daewoo nexia obdarowała nas piwem, następnie babuszka z daewoo damas, która zauważyła że mamy w samochodzie bieżącą wodę przybiegła z butelką, by ją napełnić. Muszę przyznać, że turystyka ukierunkowana na rozwijanie relacji międzyludzkich jest bardzo atrakcyjna poznawczo. Wydaje mi się, że w warunkach komercjalizacji wszystkich możliwych sfer życia, a co za tym idzie miejsc zabytkowych, ta forma zyska na popularności. Na marginesie chciałbym podzielić się refleksją dotyczącą języków. Na naszej trasie nie spotkałem turysty z Europy, który władał językiem rosyjskim nawet na poziomie podstawowym. Jeżeli ktoś wybiera się do Azji Centralnej i chce poznawać ludzi, mowa naszych wschodnich sąsiadów będzie zdecydowanie bardziej przydatna niż język angielski. Piszę te słowa na podstawie własnych obserwacji, lecz także opinii samych podróżników z Europy.

Do granicy dotarliśmy wieczorem, około godziny 21. Nie daliśmy się oszukać cinkciarzom po stronie uzbeckiej i chwilę później przechodziliśmy już odprawę. Cały zabieg trwał około godziny. Pogranicznicy tadżyccy puścili nas bardzo szybko. Najśmieszniejsza była kontrola celna. Skierowani zostaliśmy do naczelnika, który niczym sułtan siedział w klimatyzowanym gabinecie z 37-calowym telewizorem. Przesympatyczny wąsacz szybko wezwał swojego podopiecznego, by ten zaprowadził nas do innego pokoju, gdzie mieliśmy uiścić opłatę w wysokości 25 dolarów. Atmosfera była bardzo miła. Co ciekawe, pracownik służby celnej Tadżykistanu wymienił nam pieniądze na somoni, poczęstował przepysznym melonem, opowiedział o bohaterach narodowych, których fotografie ozdabiały przejście graniczne. Zdziwił się, że znam tadżyckiego uczonego, Bobodżana Gafurowa, a następnie pomylił Bułgarię z Polską i próbował nam wmówić, że jasnowidzka Baba Vanga była Polką. Jego koledzy po fachu szybko go jednak przytemperowali…

Opuściwszy przejście graniczne, bez specjalnych planów, skierowaliśmy się do Duszanbe. Nie mieliśmy pomysłu na nocleg, jednak problem szybko sam się rozwiązał. Staliśmy na czerwonym świetle, a obok nas ciemnoszary Porsche Cayenne. Po chwili kierowca opuścił szybę i spytał, czego nam potrzeba. Pierwotnie chcieliśmy zatrzymać się na parkingu i przenocować w wozie. Po dwóch nieskutecznych próbach znalezienia odpowiedniego miejsca uznaliśmy z naszym nowym znajomym, Ilhomjonem, że wobec tego pojedziemy do hotelu. Nasz przewodnik zaprowadził nas do „Hizmati Tojik”, chwilę później mieliśmy już pokój i siedzieliśmy w czwórkę w barze hotelowym w piwnicy. Poza nami nie było tam żywej duszy. Spytaliśmy naszego nowego towarzysza o to, czym zajmuje się na co dzień. Z rozbrajającym uśmiechem stwierdził, że jeździ sobie troszkę Porsche po Duszanbe i generalnie to… odpoczywa. Dowiedzieliśmy się także, że kilogram heroiny w Tadżykistanie kosztuje 3500 dolarów. Nie żebym się specjalnie znał na cenach narkotyków, ale zdaje się, że w Stanach Zjednoczonych za gram tego specyfiku zapłacić trzeba 100 dolarów… Ot, taka ciekawostka prosto z Tadżykistanu.

O poranku w Duszanbe mieliśmy kilka spraw do załatwienia. W pierwszej kolejności udaliśmy się do konsulatu Federacji Rosyjskiej w celu zapytania o możliwość uzyskania wizy tranzytowej. Urzędnik był bardzo miły i rzeczowy, jednak wyjaśnił nam, że lepiej aplikować nam w Kazachstanie. Opuściliśmy wobec tego placówkę i udaliśmy się na myjnię, by zmyć z G-klasy uzbecki pył. Tu ważna rada dla wybierających się w podróż na wschód: jeżeli chcecie dobrze zjeść, w większości przypadków jest to możliwe obok myjni samochodowej. W Duszanbe zjedliśmy absolutnie najlepszy płow, czyli najbardziej popularną w Azji Centralnej potrawę. Często bywa tak, że turystyczne miejsca nie zagwarantują nam kulinarnych wrażeń, a speluny i parkingi dla TIR-owców już tak.

Chcieliśmy zostać w Duszanbe na jeszcze jedną noc, ale po przejechaniu wszerz stepowego Uzbekistanu, zdecydowaliśmy jednogłośnie o wyjazd w kierunku Górnego Badachszanu. Przyznać trzeba, że od granicy, przez Tursunzodę, Duszanbe i kilkanaście kilometrów na wschód droga jest bez zarzutu. W pewnym momencie asfalt się kończy, a zaczyna się wyboisty szuter. Szuter, który będzie nam towarzyszył przez kolejnych kilkaset kilometrów…

SONY DSC
Wilajet surchundaryjski, Uzbekistan
SONY DSC
Niezawodna Wołga
SONY DSC
MSZ Tadżykistanu, Duszanbe
SONY DSC
Tadżykistan
SONY DSC
Centrum Duszanbe

PS: Dobre zdjęcia dopiero będą!

Dzień XVI-XVIII: Spawacz w Nukus – Chiwa – Buchara

 

Buchara
Buchara

Pewnie myślicie sobie, że już dawno po nas, bo w Uz-kołchozie Uzbekistanie zostaliśmy ugotowani żywcem, a wcześniej podano nam do picia słoną wodę. Pół żartem, pół serio: po drodze do miejscowości Qoʻngʻirot, gdzie mieszczą się stacje kompresorowe gazociągów, minęliśmy Jasliq, położony w środku karakałpackiego stepu. W Jasliq znajduje się więzienie o zaostrzonym rygorze, w którym za czasów Isloma Karimowa działy się rzeczy niezbyt przyjemne…

Do najprzyjemniejszych, choć bez wątpienia lepszych niż ugotowanie żywcem, nie należało też pęknięcie misy olejowej obok pierwszej czajchany (knajpy) w wiosce Najman. Właściciele byli bardzo pomocni. Wymienili nam pieniądze, nakarmili, próbowali załatwić pomoc drogową. Z ostatniego wariantu zrezygnowaliśmy – okazało się, że mały warsztacik mieści się 300 metrów od czajchany. Miejscowi naprędce zorganizowali traktor marki Biełarus i po chwili znaleźliśmy się na podwórzu u lokalnej „złotej rączki”. Po zdemontowaniu osłony silnika „złota rączka” stwierdził jednak, że ma sporo spawania i chętnie pomoże „w razie czego”, ale musimy sobie radzić sami. Dariusz przywdział zatem strój roboczy i legł pod autem w celu zdemontowania miski olejowej. Cały zabieg trwał około 3 godzin. W tzw. „międzyczasie” do warsztatu przyjeżdżali miejscowi z przeróżnymi problemami: przebita opona od „kopiejki”, mało powietrza w UAZ-ie, taczka do pospawania, migotanie przedsionków. Wreszcie misę zapakowaliśmy do worka foliowego, „złota rączka” wezwał młodego, nazwijmy to, kandydata na taryfiarza, po czym zadzwonił do lokalnego spawacza aluminium w Qoʻngʻirot. Mieliśmy przejechać łącznie 25 kilometrów. Panowie ewidentnie się nie dogadali. Młody kierowca nie mówił po rosyjsku, a zamiast do Qoʻngʻirot dotarliśmy do Xo’jayli (80 kilometrów od Najman). Młodzian uwijał się jak w ukropie. Kluczył po dziurawych uliczkach miasteczka, wypytywał ludzi, jednak na nic się to wszystko zdało. Wreszcie trafiliśmy pod bramę spawacza, jednak nikogo tam nie zastaliśmy. Następnie inny taksówkarz zaprowadził nas do majstra, który co prawda nie miał TIG-a (spawarki do aluminium), lecz podjął próbę pospawania miski acetylenem (oczywiście bezskuteczną). Nie udało się, pieniędzy nie chciał, ale zaprosił nas do domu na kolację. Nie skorzystaliśmy z zaproszenia, ale ludzie w Uzbekistanie naprawdę są nie do podrobienia.

Z Xo’jayli niestrudzony adept taksówkarstwa (usłyszawszy od spawacza-garażowca, że niedaleko jest fachowiec z rewelacyjnym sprzętem) zawiózł nas do Nukus. Przejechaliśmy w nocy po stolicy Karakałpacji około 50 kilometrów. Wreszcie trafiliśmy do pewnego domostwa na przedmieściach. Otworzyły dwie kobiety – starsza (matka lub teściowa) i młodsza (żona lub siostra) spawacza. Niestety nasz fachowiec był już pod wódką nieosiągalny. Umówiliśmy się na telefon o poranku. Wobec tego chevrolet nexia odwiózł nas do hotelu Dosliq w Nukus, misę olejową zostawiliśmy u stróża i udaliśmy się na spoczynek. O poranku przy śniadaniu niespodzianka – Belgowie z portu w Alat, podróżujący na rowerach. Przez kilka minut zachodziłem w głowę jakim cudem udało im się dotrzeć z Kuryk do Nukus przez piekielny step w raptem 3 dni. Okazało się jednak, że z Aktau pojechali pociągiem do Bejneu, a tam przesiedli się do Nukus. Spotykanie tych samych podróżników w Azji Centralnej okazało się być standartem.

Spawacz aluminium przyjechał po nas do hotelu Mercedesem w124. Niebywały zbieg okoliczności, zważywszy na fakt, że w Uzbekistanie 98% samochodów to daewoo nexia/daewoo damas/chevrolet nexia/chevrolet damas… Spawanie trwało 4 minuty, a kosztowało 40000 somów (ok. 4 dolary). Po chwili spawacz zadzwonił po taryfę, która zawiozła nas do Najman za 80000 somów. Dość tanio jak na 180-kilometrowy przejazd… Około godziny 15 miska była już zamontowana i wyruszyliśmy do legendarnego miasta Chiwa. Likwidacja usterki zajęła nam 24 godziny. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Nukus, gdzie postanowiłem zakupić ubezpiecznie samochodu. Na 20 dni kosztowało… 11200 somów, czyli ok. 1,20 dolara.

Do Chiwy dotarliśmy już po zmierzchu. Po drodze mostem pontonowym przekroczyliśmy rzekę Amu-darię. Na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku radzieccy hydrolodzy zmienili jej bieg, co przyczyniło się do wyschnięcia Jeziora Aralskiego. Sowieci chcieli osiągnąć 500% normy w produkcji bawełny, jednak okupili to katastrofą ekologiczną. Wilajet chorezmijski do dziś słynie z upraw tego surowca, wobec czego jechaliśmy wzdłuż pól po totalnie zdewastowanym asfalcie. W Chiwie jest pełno turystów, jednak mimo to polecam każdemu odwiedzenie tego magicznego miejsca. Przechadzając się wzdłuż wysokich murów miasta zastanawiałem się w jaki sposób Rosjanie pod dowództwem generała Konstantina von Kaufmana w sile 12-tysięcznej piechoty szturmowali mury miasta. Chanat Chiwański stawiał opór, jednak został zdobyty przez Imperium w 1873 roku.

Przenocowaliśmy na strzeżonym parkingu obok hotelu, niedaleko starego miasta. Zasada była następująca: za 5 dolarów możecie sobie spać w samochodzie i skorzystać z prysznica, który jest w pokoju hotelowym, ale nie możecie spać w pokoju, bo wówczas musicie dopłacić jeszcze 10 dolarów za osobę. Oczywiście otrzymaliśmy klucz do pokoju, czyli nikt inny nie mógł tam nocować. Fenomenalne.

Następnego dnia o poranku wyruszyliśmy do Buchary. Po drodze minęliśmy sztuczny Urgencz, którego architektura przypomina większość „nowych” centrów miast w Uzbekistanie. Dominuje biel, szerokie arterie, dużo zieleni, flag oraz napisów sławiących obecnego prezydenta, Szawkata Mirziojewa. Problem stanowi zakup oleju napędowego. Po raz kolejny musieliśmy „załatwiać” ropę w czajchanie. Droga do Buchary była dość monotonna i nie przysporzyła większych przygód. Wobec ograniczonych możliwości kempingowych, zmuszeni zostaliśmy do nocowania w hostelu położonym kilkaset metrów od centrum miasta. Wąskie uliczki Buchary robią wrażenie, choć w ścisłym centrum wszystko zrobione jest z myślą o turyście. Wydaje mi się, że lepiej odnajdujemy się w miejscach mniej skomercjalizowanych…

Dzień XII-XVI: Jugosłowiańska krypa – imprezka w Kuryk – Karakałpacja

 

IMG_1815
Przejazd kolejowy pod Aktau

Po 36 godzinach oczekiwania w piekielnym słońcu, wreszcie dostaliśmy zielone światło do wjazdu na prom Merkury-1 od losowej, nieumundurowanej postaci w porcie w Alacie. Drzemałem sobie w namiocie dachowym, a tymczasem na dole wywiązał się rwetes. „Złaź, szybko, prom odpływa za 10 minut”. Dezinformacja to element dominujący w podbakijskim porcie.  Jako człowiek posiadający podstawową wiedzę o działaniu pograniczników, celników i pracowników obsługi, starałem się ukazać przyjaciołom z Hamburga różnice między biurokracją niemiecką i azerbejdżańską (ściślej mówiąc, poradziecką). Kiwali twierdząco głowami, ale jestem pewien, że nie mieli pojęcia o czym do nich mówię.

Wjazd na prom Merkury-1 wyglądał następująco: kontrola pograniczna, Dariusz wchodzi do kompletnie pijanego Azerbejdżanina, który prosi młodszych kolegów o pomoc. Celnicy nie stwarzają większych problemów. Wjeżdżamy na dolny pokład wraz z Niemcami, a obok nas parkują dwa SUV-y marki Toyota na gruzińskich tablicach (kradzione, pewne info). Wychodzimy z samochodu, dolny pokład się zamyka, na górę wjeżdżają ciężarówki. Dominują „fury” ukraińskie, jest czterech Tadżyków, Turcy. Dziewczyna z Niemiec jest jedyną kobietą na promie, pomijając obsługę Merkurego (Rosjanka i dwie Azerbejdżanki). Na górnym pokładzie czekamy na przydział kajut. Z „kantorka” dostajemy pościel. Otrzymujemy cztery koja na trzech, toaleta jest, ale z prysznica korzystać nie można. Jest tylko wspólny.

Prom Merkury-1, zwany wcześniej „Sowiecka Gruzja” został wyprdukowany w Jugosławii w połowie lat 80. Zapach nieprzepalonego mazutu towarzyszy na każdym kroku. Przechadzając się po promie ma się wrażenie, że zaraz przebiegnie obok nas szczur wielkości małego kota. Uchowały się automaty na marki niemieckie. Większość pomieszczeń świeci pustkami, jedynie stołówka trzy razy dziennie tętni życiem. Klimat jest niepowtarzalny. Podobno na Merkury-2 był podobny, jednak nie dane będzie mi porównać krypy, ponieważ „Sowiecki Tadżykistan” (dawna nazwa) utonął w 2002 roku.

Rejs trwał 24 godziny wraz z rozładunkiem. Wyjechaliśmy z Merkurego jako ostatni. Kazachstańska odprawa celna (wydawało się, że mundurowi mają strajk włoski) przysporzyła sporo nerwów nie tylko nam. Nawet ukraińscy kierowcy przeklinali w sposób niegodny komentarza. Nasi niemieccy towarzysze początkowo chcieli jechać do Uzbekistanu, jednak przeczytawszy rewelacje dotyczące stanu dróg w Karakałpacji, zrezygnowali. Wobec tego pożegnaliśmy ich i pozbawieni ubezpieczenia OC (nie było możliwości zakupu) wyruszyliśmy do Kuryk, małego miasteczka położonego przy porcie. Pierwotny plan przewidywał zakup polisy i jazdę w nocy w kierunku Bejneu i granicy Kazachstanu z Uzbekistanem. Został on jednak szybko zmodyfikowany przez rzeczywistość. W Kuryk zaczepiliśmy przypadkową parę Kazachów, którzy po chwili zastanowienia zaprosili nas do siebie. Dowiedzieliśmy się również, że najbliższa ubezpieczalnia jest w Aktau, 80 km na północ. Chwilę później piliśmy piwo w domu weselnym „Kaspij”, w którym panowała wzniosła atmosfera. Następnie udaliśmy na podwórze do Madiara. Imprezka trwała do późnych godzin nocnych, a koledzy naszego znajomego (którzy dotarli w jej trakcie) robili sobie zdjęcia z naszym wozem.

O poranku nasz kazaski znajomy, pomimo poważnego kaca, ugościł nas śniadaniem. W domu mieszkał wraz z matką, żoną, trójką rodzeństwa oraz dwójką dzieci. Poirytowane całą sytuacją żona oraz matka udały się do pracy, pijany jeszcze brat został z dziećmi, a Madiar pojechał z nami do Aktau, gdzie trzeba było załatwić ubezpieczenie. Straciliśmy sporo czasu, jednak wreszcie udało nam się dopełnić wszelkich formalności i wyruszyć do Bejneu. Przyznać trzeba, że droga nie przysporzyła na wielu przygód, lecz widoki robiły wrażenie. Ciekawostką jest fakt, że trasa wiedzie przez depresję kaspijską, a folkloru dodają dumnie przechadzające się wzdłuż drogi wielbłądy. Im bliżej Bejneu, tym mniej pięknych widoków. Do granicy kazachstańsko-uzbeckiej/karakałpackiej dotarliśmy około 23. Uzbecy próbowali wziąć od nas łapówkę w wysokości 15 dolarów za przyciemniane szyby, ale udało mi się ich przekonać, że wcale nie są zbyt ciemne…

Noc spędziliśmy na parkingu zaraz za granicą. Wcześniej wymieniliśmy 100 dolarów na, bagatela, 900 000 uzbeckich sumów. Nie chciało nam się liczyć tego papieru zważywszy na fakt, że największy nominał jaki otrzymaliśmy opiwewał na 5000. Droga przez Karakałpację jest wymagająca. Od granicy do najbliższej miejscowości – Jasliq – nie ma absolutnie nic. W dodatku nawierzchnia jest w stanie katastrofalnym. Uzbecy w daewoo nexiach z niezliczonymi bagażami na dachach gnają po dziurach niczym w rajdzie Paryż-Dakar. W jedynej „czajchanie” między granicą a Kungradem pijemy herbatę, jednak pani za barem poza szurpą i lagmanem (uzbeckie dania – przyp. W.S.) proponuje nam olej napędowy, którego próżno szukać na stacjach paliw.  Spotykamy tam również Niemca na motocyklu – poznaliśmy go w porcie w Alacie, biedak czekał za promem aż 4 dni. Zszedłszy z potłuczonej Hondy stwierdził, że wraca do Niemiec ze względu na uraz, do którego doszło w wyniku wkręcenia się namiotu w koło zębate…

W wiosce Najman (nazwa sugeruje związki z plemieniem Najmanów) dochodzi do przykrej sytuacji. Na wyboistej drodze dziwnym trafem kamień uderza w naszą aluminiową miskę olejową i robi w niej małą dziurę. Olej wyp się w mgnieniu oka. Prędko gasimy silnik. Chwilowo jesteśmy uziemieni… Na jak długo?

Dzień VIII-XI: Tbilisi – Dawid Garedża – Mingeczaur – Baku – Alat

SONY DSC

Z Tbilisi wytoczyliśmy się na tyle późno, że nie było najmniejszego sensu jechać do Azerbejdżanu. Zdecydowałem o wizycie w klasztorze Dawid Garedża, który znajduje się tuż przy granicy Gruzji z jej wschodnim sąsiadem. Jazda szła nam wyjątkowo mozolnie i oczywiście wybraliśmy trudniejszą trasę. Normalni ludzie chcący dostać się do Dawid Garedża jadą najpierw do Sagaredżo, a następnie do Udabno, skąd wyboista dróżka wiedzie do klasztoru. My z kolei wybraliśmy się do Rustawi, Jandari i wzdłuż granicy do celu. Minęliśmy przedziwne gruzińskie zabudowania, prawdopodobnie ośrodki treningowe dla armii. Do celu dotarliśmy jeszcze przed zmierzchem, jednak nasz wóz wzbudził popłoch wśród pograniczników, którzy dzielnie (2 osoby) chronili granicy. Jeden z nich z impetem zjechał Land Cruiserem ze wzgórza do głównej drogi i zrobił zdjęcie naszego przedziwnego skądinąd wehikułu. Zatrzymaliśmy się obok klasztoru, a ciekawscy pogranicznicy zadali nam kilka pytań. Stwierdzili również, że nie będzie dla nich problemem jeżeli przenocujemy nad brzegiem małego jeziora, które znajduje się poniżej drogi Sagaredżo-Dawid Garedża. Miejsce na nocleg przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Nikt nam nie przeszkadzał, mieliśmy poczucie bezpieczeństwa oraz niemal absolutną ciszę, przerywaną od czasu do czasu dziwnymi odgłosami z jeziora.

O poranku szybka wizyta w klasztorze Udabno i droga do Azerbejdżanu. Straciliśmy sporo czasu – zamiast wrócić do Rustawi wzdłuż granicy, pojechaliśmy do Sagaredżo, stamtąd do Rustawi i dalej w kierunku przejścia Qırmızı Körpü (Czerwony Most). Pasażerowie przekraczają granicę pieszo, natomiast kierowca walczy o przetrwanie w samochodzie. W Azerbejdżanie pojawiają się lekkie problemy natury organizacyjnej, kilka różnych okienek, pieczątek, celnik wchodzący do namiotu dachowego… Po czterech godzinach udało nam się ruszyć w kierunku miejscowości Qazax, gdzie po raz piewszy dała o sobie znać azerbejdżańska gościnność. Zatrzymaliśmy się przy sklepie z częściami samochodowymi, gdzie zamierzaliśmy kupić klucz nasadowy, którego nie zabraliśmy z Polski, a w razie problemów mógłby nam się przydać. Niestety sprzedawca rozłożył bezradnie ręce. Chwilę później Darek i Bartek siedzieli przy stole i pili czaj z miejscowymi, a ja jechałem Ładą Niwą z 70-letnim „szefem wszystkich szefów” w Qazax. Po 10 minutach miałem już klucz i niezapomnianą przejażdżkę legendarnym wozem z Togliatti za sobą.

Uznaliśmy, że nie ma sensu jechać do Baku i wybraliśmy położony 320 km na zachód od stolicy Mingeczaur. Było już dość późno i uznaliśmy, że przenocujemy nad mingeczaurskim zbiornikiem wodnym, tuż przy plaży. Zatrzymaliśmy się przy sklepie o nazwie „Karabach” w celu zakupu podstawowych produktów na śniadanie. Obok sklepu znajdował się bar. Oczywiście miejscowi nie pozwolili nam odjechać i ugościli nas piwem Xirdalan z beczki oraz fantastycznym azerbejdżańskim przysmakiem – gotowaną cieciorką. Stwierdziliśmy, że nie możemy nocować przed sklepem, jednak szybko znaleźliśmy receptę. Odstawiliśmy samochód na plażę, tam daliśmy ochroniarzowi 5 manatów, a po chwili siedzieliśmy w Ładzie i wracaliśmy do baru, gdzie czekał Panah wraz ze swoją ekipą budowlaną. Rozmowa z naszym nowym znajomym wzbudzała ogólne poruszenie wśród gości w barze, nie obyło się oczywiście bez stolicznej. Uśmialiśmy się gdy do baru wstąpił wyżej wymieniony stróż, który miał pilnować auta. Zapewnił jednak, że jest w 100% bezpieczne. Panah za wszelką cenę chciał obdarować nas kompotami. Wobec tego z baru wyruszyliśmy „kopiejką” w kierunku samochodu, Panah wstąpił do domu po słoiki, a następnie dołączył do nas na plaży. Najwytrwalszy zawodnik, który towarzyszył nam do końca imprezki wniósł tego dnia 150 worków z cementem na czwarte piętro na budowie, zatem czapki z głów za zaangażowanie.

O poranku szybka kąpiel w zbiorniku mingeczaurskim, śniadanie pod molo, które nie widziało wody od kilku lat. Przed wyjazdem z Mingeczauru złożyliśmy jeszcze wizytę u lokalnego spawacza – Paszy – którego syn wyjeżdża do pracy do Wrocławia. Pasza wraz ze swoją rodziną musiał uciekać z terenów przylegających do Górskiego Karabachu. Wybudował dom w Mingeczaurze, jednak cały czas zarabia zbyt mało by go wykończyć. Podczas naszych odwiedzin spawał uchwyty do linii wysokiego napięcia. Na każdym zarabia 1,5 dolara. Jeśli mam być szczery, jestem pełen podziwu. Poznaliśmy kolejnych przesympatycznych ludzi, którzy również obdarowali nas kompotem oraz samogonem. Droga do Baku nie przyniosła specjalnych wrażeń. Wieczorem stanęliśmy przed pewnego rodzaju dylematem:

Po pierwsze, chcieliśmy płynąć promem do Turkmenbaszy, ale nie mieliśmy wizy.
Po drugie, wobec braku ww. wizy, pomyśleliśmy o przejeździe przez Dagestan do Kazachstanu, lecz nie posiadaliśmy wizy do Rosji.

Wobec tego uznaliśmy, że należy odwiedzić ambasadę Turkmenistanu oraz Rosji. Zarówno w pierwszej, jak i drugiej zostaliśmy odprawieni z kwitkiem. Wybór mógł być tylko jeden – powrót do pierwotnej koncepcji i prom do Aktau w Kazachstanie. W momencie pisania tych słów siedzimy w porcie od 13 godzin. Organizacja jest tu kuriozalna. Znalezienie kontenera, w którym sprzedawane są bilety graniczy z cudem. Pytanie o zakup biletu kwitowane jest odpowiedzią „przyjdźcie za godzinę”. Prawdziwy czeski film. Niestety, nie mamy szczęścia i pierwszy prom odpływa bez nas, zabierając Olafa (autostopowicza z Poznania), Belgów na rowerach oraz grupkę Francuzów (wymieniam ludzi, z którymi udało mi się zamienić kilka słów). Odpływają również nowi znajomi z Ałmaty, serdecznie zapraszając nas do Kazachstanu. Ostatecznie zostajemy na parkingu w porcie wraz z parą z Niemiec, płacimy za bilety na prom, jednak ich nie otrzymujemy. „Przyjdźcie jutro, nie ma się co spieszyć” – twierdzi kasjer. Czy nasza cierpliwość zostanie wynagrodzona?

Dzień V-VIII: Północna Turcja – Batumi/Kobuleti – Tbilisi

Zbiornik wodny na rzece Kızılırmak w pobliżu Kargı w prowincji Çorum, Turcja

Piątego dnia podróży o poranku w Stambule okazało się, że nie jesteśmy jedynymi fanami starej motoryzacji na parkingu dla kamperów przy Kennedy Caddesi. Obok G-klasy w nocy pojawił się VW „Bulli” na austriackich blachach, natomiast jeszcze przed nami dotarła Toyota Hiace na tablicach berneńskich. Okazało się, że Toyotą podróżuje para Szwajcarów, która wybrała się w podróż życia na kilka miesięcy. To absolutnie rewelacyjna sprawa – mieć tyle czasu. Tydzień w Stambule, dwa tygodnie w Gruzji, dwa tygodnie w Azerbejdżanie, dwa miesiące w Azji Centralnej. Żyć nie umierać. Dodatkowy atut w postaci obecnego kursu franka szwajcarskiego bez wątpienia sprzyja tego typu przedsięwzięciom. Przesympatyczni Szwajcarzy sami stwierdzili, że podróżując wydają po prostu mniej niż w Bernie. Oczywiście w drodze nie zarabiają, ale nadal nie wychodzą na tym źle.

VW „Bulli” przyjechał równie pokręcony jak my fan starych silników diesla, który wspomniał coś o nieszczelnym wężyku przelewowym wtryskiwacza. „Ropa lała się na bułgarsko-tureckiej granicy, wstyd, eine katastrophe” – narzekał. Minutę później trzymałem w rękach nowy wężyk, który wydobyłem z naszej narzędziowej szuflady. Aleksander prawie popłakał się ze szczęścia i stwierdził, że to najpiękniejszy prezent, jaki otrzymał w tym roku. Dodam tylko, że mówił po polsku ponieważ pochodził z Nowej Rudy. Uszczęśliwianie ludzi to nasza specjalność.

Wyruszyliśmy ze Stambułu dość późno – około południa. Droga nie przyniosła żadnych komplikacji poza straszliwymi korkami za Stambułem. Zdaje się, że wielu Turków zdecydowało się wyjechać w celu świętowania Kurban Bajram. Muszę przyznać, że państwo to wciąż prężnie się rozwija, pomimo pewnych kryzysów politycznych oraz problemu kurdyjskiego. Mam porównanie, ponieważ pierwszy raz przemierzałem Turcję w 2011 roku, a następnie w 2015. Wrażenie robi infrastruktura drogowa, która jest na poziomie zachodniej Europy. Nie zmieniła się również jakość tureckiej kuchni. Niepoprawnie politycznie dodam, że weganie i wegetarianie powinni poczynić wyjątek od reguły i spróbować tureckiej baraniny i jagnięciny (proszę o krytyczne komentarze mojej teorii).

Robiło się późno, a my jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Wreszcie na wysokości miejscowości Gerede odbiliśmy na Samsun, lecz rzeczą oczywistą było, że z naszą średnią prędkością dojechanie nad Morze Czarne o cywilizowanej porze to wyzwanie dość karkołomne. Zdecydowaliśmy zatem, że przenocujemy nad malowniczo położonym zbiornikiem wodnym na najdłuższej rzece Turcji – Kızılırmak. Był to nocleg „na dziko”, jednak miejsce o poranku wyglądało przepięknie. Nad brzegiem znajdowało się kilka drewnianych chatek rybackich. Nabraliśmy wody z jeziora do naszego wiadra czołgowego, napompowaliśmy zbiornik i skorzystaliśmy z naszego prysznica na ciepłą wodę. Udoskonalony prysznic działa fenomenalnie i polecam każdemu, kto wybiera się w daleką drogę terenówką lub busem, by sprawił sobie podobny. Może zaczniemy je produkować?

Z prowincji Çorum udaliśmy się do Samsun, a następnie na wschód w kierunku granicy z Gruzją. Północne wybrzeże Turcji ma bardzo duży potencjał turystyczny, lecz nie jest on wykorzystany. Minęliśmy Trabzon, Rize, Çayeli (jak sama nazwa wskazuje, ostatnie miasteczko słynie z produkcji herbaty) i około północy dotarliśmy na przejście graniczne w Sarp(i). Zasada jest taka: kierowca zostaje w samochodzie, pasażerowie wychodzą i muszą przekroczyć granicę pieszo. Podczas kontroli paszportowej okazało się, że nie mamy wiz w paszportach. Informacja ta lekko nas zestresowała, jednak rzeczą logiczną było, że przekraczając granicę w Kapıkule, musieliśmy uiścić opłatę za wizę. Widocznie pogranicznik był tak wyluzowany ze względu na Kurban Bajram, że zapomniał o wklejeniu wiz do paszportów. Na szczęście jego koledzy z Sarp również zbytnio nie przejmowali się formalnościami, ponieważ nie zrobili wielkiego problemu i kilka minut później przemierzaliśmy korytarze przejścia granicznego w poszukiwaniu Gruzji. Po drodze spotkaliśmy Gruzinkę, która prosiła nas o przemycenie kilku paczek fajek, jednak zgodnie stwierdziliśmy z Bartkiem, że ta kontrabanda może się dla nas źle skończyć. Pół godziny później siedzieliśmy już w samochodzie po stronie gruzińskiej. Z praktycznych informacji dodam, że ponownie należy w Gruzji zakupić ubezpieczenie pojazdu.

Było już bardzo późno, gdy dotarliśmy na kemping, który znajduje się przy samej plaży przed Kobuleti. G-klasa zaparkowana, księżyc odbijający się o taflę Morza Czarnego, chłodne piwko. Fenomenalne uczucie. O poranku okazało się, że naszymi sąsiadami są Rosjanie z Permu oraz… kolejny VW „Bulli”, tym razem na niemieckich tablicach z Ingolstadt. Okazało się, że podróżował nim w pojedynkę Niemiec – Felix – przesympatyczny gość, który szybko się do nas dosiadł. Nie będę się rozpisywał o czym rozmawialiśmy, bo jest to bezsensowne, jednak podam tylko jedną ciekawostkę. Narzekaliśmy na brak alkoholu w Iranie. Felix stwierdził, że jego koledzy, który jakiś czas temu tam podróżowali, wpadli na niecodzenny pomysł. Mieli sporo czasu i brak piwa doprowadzał ich do szaleństwa. Kupili zatem dostępne w Iranie piwo bezalkoholowe, dodali do niego drożdże i po kilku dniach mieli piwo pełnowartościowe. Genialne, prawda? My ograniczyliśmy się przed czterema laty do zorganizowania „araku”, czyli bimbru pędzonego na winogronach, o czym przeczytacie tutaj.

Namówiliśmy Felixa, by wybrał się z nami do Batumi na imprezkę. Rzuciliśmy temat w recepcji, gdzie jedna z dziewczyn z obsługi zaoferowała, że może nas podwieźć. W Batumi odwiedziliśmy nasze ulubione knajpy, po czym wróciliśmy pod Kobuleti. Co ciekawe, by dojechać na imprezę wystarczył nam jeden samochód. Jednak żeby wrócić potrzebowaliśmy… 4 taksówek. Wieczorem Felix wspominał, że chętnie pojedzie z nami do Tbilisi, jednak rano zmienił zdanie. Pożegnaliśmy go i ruszyliśmy w kierunku stolicy Gruzji. Zrobiło się piekielnie gorąco. Pędziliśmy do Tbilisi z dwóch powodów – po pierwsze, umówiliśmy się z naszym kumplem Kachą, którego poznaliśmy przed 6 laty podczas wyprawy do Gruzji i Armenii. Po drugie, Dinamo Tbilisi grało w eliminacjach Ligi Europy z Feyenoordem. Zacieraliśmy ręce na piłkarską ucztę, jednak UEFA wylała na nasze głowy kubeł zimnej wody. Fani Dinamo przeskrobali coś podczas meczu poprzedniej fazy z drużyną z Azerbejdżanu i niestety mecz odbył się ostatecznie bez udziału publiczności. W Tbilisi znaleźliśmy hostel, na którego podwórzu parkowały kampery (Niemcy), terenówki (Niemcy i Holendrzy), motocykle (Amerykanie) oraz ciężarowe Renault z napędem 4×4 na francuskich blachach. Najbardziej zaciekawił mnie ten ostatni pojazd, ponieważ podróżowała nim rodzina z dziećmi dookoła Świata. Ludzie naprawdę mają dużo czasu…

Z Tbilisi ruszamy dziś do Baku, gdzie będziemy próbowali załatwić wizę do Turkmenistanu.

Dzień III – IV: Panie i Panowie, o czym mam Wam napisać?

ist3

Jak napisać krótki tekst o przejeździe z Budapesztu do Stambułu, by twoi czytelnicy nie zanudzili się przed ekranem smartfona? Chyba nie posiadam takiej wiedzy. Z drugiej strony, co mnie jako prostego człowieka, niebędącego influłenserem, interesuje czy kogoś nie zanudzam? Przecież nie jestem ani Krzysztofem Hołowczycem, ani tym bardziej znanym youtuberem Zacharem OFF który wozi się Mercedesem 560 SEC, którego sprowadziłem wraz z Dariuszem ze Szwajcarii. Jaka jest różnica między mną a Zacharem OFF? Zachar OFF nakręcił 17,5h filmów o rzeczonym Mercedesie SEC, a ja nie pisałem blogów od 4 lat. Ale gdybym nie sprowadził tego SEC-a ze Szwajcarii to pewnie Zachar OFF kupiłby Fiata Mirafiori. Czyli jednak POŚREDNIO jestem influłenserem.

Skoro zatem znany polski influłenser (przepraszam, tak mi się spodobało to słowo, że nie mogę się powstrzymać) może kręcić wielogodzinne filmy o samochodzie, to ja też mogę parę słów napisać. Postaram się zrobić to w taki sposób, by zainteresować moje drogie czytelniczki, których poza moją wspaniałą mamą jest pewnie z 6-8. Nie będę zagłębiał się w szczegóły techniczne, ponieważ nie jestem Zacharem OFF ma na to czasu, ale wreszcie, po wielu latach oczekiwań, G-klasa doczekała się prysznica na ciepłą wodę z prawdziwego znaczenia. Nie jesteśmy oczywiście pionierami, jednak tym razem wreszcie mamy profesjonalny „DUSZ”. Temat wygląda następująco: na dachu znajduje się 50-litrowy aluminiowy zbiornik na wodę. Pod tylnym zderzakiem zainstalowano pompę wodną na 12V. Jest ona połączona ze zbiornikiem oraz z wymiennikiem ciepła, który znajduje się pod maską. Do wymiennika (dodam tylko, że pochodzi on z pieca) podłączony jest przewód z nagrzewnicy. Po uruchomieniu silnika załączamy pompę i po kilku minutach woda w zbiorniku osiąga 35 stopni. Oczywiście dla bardziej wymagających może być nawet 45. Albo 80. Od góry zamontowany jest aluminiowy korek, który przed kilkoma laty odzyskaliśmy z harcerskiego bukłaka. Pełni on jednocześnie funkcję odpowietrznika, a po jego odkręceniu włożyć do zbiornika można zestaw prysznicowy za 118 zł, który na początku trochę nas poirytował (wtyczka do gniazda zapalniczki rozsypała się jeszcze przed pierwszym użyciem), jednak w praktyce zadziałał gez zarzutu. Dodam tylko, że kąpiemy się w przedsionku z decathlona, który nie jest doskonały, ale w przyszłości zastąpimy go jakąś kabiną własnej produkcji. Jak dotąd jednak jesteśmy zachwyceni prysznicem.

Co zatem wydarzyło się po wyjeździe z budapeszteńskiego kempingu? Im dalej na południe, robiło się coraz goręcej. Im bliżej do Serbii, tym bardziej chodziło mi po głowie by jednak wybrać się na festiwal w Guczy, jednak ostatecznie idea jak najszybszego dotarcia do Gruzji, a następnie do Azji Centralnej, okazała się celem nadrzędnym. Granicę węgiersko-turecką przekroczyliśmy bez kolejki, choć w drugą stronę – chętnych do wjazdu do Schengen było co najmniej kilka kilometrów. O przejeździe przez Serbię powiedzieć można tyle, że nastąpił. Z ciekawszych rzeczy można wspomnieć, że na obiad w Belgradzie wybraliśmy się do legendarnej speluny o nazwie „Banija Lux”, gdzie kelner o imieniu Darko, zapytany o to dlaczego pali w lokalu (i dlaczego w ogóle można palić) odpowiedział, że Serbia to miss Europy i jej wszystko można, i że w zasadzie to czemu jeszcze nie wziąłem sobie Serbki za żonę. W sumie to nie wiem dlaczego, ale może kiedyś się skuszę.

Z Belgradu udaliśmy się do Niszu, cały czas jadąc autostradą. Nudy jak cholera poza tym, że Dariuszowi włączyły się wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to Jugosłowianie w latach 80. zapraszali Polaków przyrządzających sobie herbatę „na rowie” na biesiady do domu zakrapiane rakiją. Autostrada z Belgradu skończyła się za Niszem, a następnie przepoczwarzyła się w wąską, krętą i niebezpieczną drogę. Księżyc oświetlał okalające drogę góry, które z pewnością wyglądają fenomenalnie, lecz nie dane nam było je podziwiać. „Szoferi kamionów” (kierowcy ciężarówek – przyp. W.S.) wlekli się dość wolno, lecz bezpiecznie. W przeciwieństwie do lokalnych kierowców, którzy wyprzedzając „na trzeciego” doprowadzali nas do szaleństwa. Wreszcie, ku naszemu zdziwieniu, wąska drążka w końcu przekształciła się w autostradę z nienagannymi tulelami, aż wreszcie doprowadziła nas do granicy z Bułgarią.

Na przejściu troszkę sobie poczekaliśmy, dodać należy że cwaniactwo nie zawsze popłaca, bo ominąwszy 1/3 kolejki z prawej strony staraliśmy się ubłagać jakiegoś Austro-Turka o wpuszczenie nas przed swoje przepiękne BMW e39. Pozostał niewzruszony, jak więkoszość podróżnych. Wreszcie jednak dojechaliśmy do piekielnej Bułgarii, która przywitała nas niedziałającym winietomatem, a następnie drogą wybudowaną przez Turków Osmańskich. Na odcinku od granicy do Sofii coś zaczęło dudnić w samochodzie, a w celu sprawdzenia zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, obok której znajdował się parking TIR. W czasie rutynowej weryfikacji momentu dokręcenia łożysk przednich kół, co czeka wszystkich posiadaczy Mercedesa klasy G typ w460 po 30 latach od daty produkcji (nasza Gelenda skończy 30 lat za 2 tygodnie), braliśmy pod uwagę nawet nocleg na parkingu TIR. Po chwili jednak okazało się, że z czerwonego Renault Scenic pozbawionego kół bieżnych, stojącego obok zdewastowanej, opuszczonej budki dla stróża, wychodzą młoda dziewczyna o romskich rysach oraz kierowca TIR-a podobny do Ludwika Benoit, zdecydowaliśmy wspólnie, że jedziemy do Sofii. Po drodze odcięło mi prąd, jednak na przedmieściach stolicy Bułgarii okazało się, że o miejsce na nocleg będzie bardzo trudno. Poza burdelami i kasynami, suburbia (znowu piszę jak influłenser) miały do zaoferowania jedynie niewidzialne progi zwalniające. Dariusz nie przebierał w słowach komentując bułgarską stolicę, a ostatecznie w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na nocleg wyjechaliśmy w kierunku Łowecza. Wobec braku alternatyw przenocowaliśmy „na rowie”, nikt nas nie poćwiartował, rano wzięliśmy prysznic i ogólnie było wszystko za friko. Uroczo.

Z Sofii w totalnym piekle pojechaliśmy do Stambułu. Droga do granicy bez absolutnie żadnej historii, ale po stronie tureckiej już zrobiło się dość śmiesznie. W kolecje same beemki, mercedesy, audi i porsche na niemieckich blachach, ale wewnątrz rysy niezbyt aryjskie. W strefie bezcłowej kupiliśmy dwie flaszki, zmieniliśmy dolary na liry i zapragnęliśmy zakupić turecką kartę SIM. Okazało się jednak, że obcokrajowcy w Turcji mogą ją nabyć dopiero po 48 godzinach pobytu (bez sensu?). Na szczęście w Edirne lekko podchmielony gość ożenił nam kartę SIM, choć tanio nie było. Ale paszportu nie sprawdzał. Jako ciekawostę dodam, że chciałem nabyć kartę do poboru opłat na autostradzie (umieszcza się ją za szybą, Turcy wyprzedzili Kulczyka już z 8 lat temu, kiedy to z Dariuszem jechaliśmy Mercedesem w114 wokół Morza Czrnego), ale ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się, że z powodu święta ofiarowania – Kurban Bajram – zamknięte są punkty, w których rzeczone karty się sprzedaje. Spotkani Turcy powiedzieli, że w Kurban Bajram możemy sobie jeździć po Turcji ile wlezie i nie uiszczać żadnych opłat z drogi.

Z Edirne udaliśmy się do Stambułu, gdzie wylądowaliśmy w miejscu wręcz dla nas stworzonym – położonym przy Kennedy Caddesi parkingu dla kamperów, miejscu niezbyt dobrze znanym (lecz położonym 15 minut drogi na piechotę od Sultanahmet), gdzie stało raptem kilka wozów – z Niemiec, Austrii, Szwajcarii i Słowenii. Obok znajdowało się boisko do piłki nożnej, gdzie krewcy Turcy walczyli zacięcie o każdy centymetr sztucznej murawy. Szybki prysznic w zgrzybiałej umywalni i następnie szybka ewakuacja do miasta – oczywiście wizyta w tureckiej spelunie. Lokal İkizler Pilav & Dürüm Evi, co najwspanialsze, odwiedziliśmy ostatnio w 2015 roku przy okazji naszej wyprawy do Iranu. Po 4 latach istnieje nadal, a jedzenie wciąż jest przepyszne. Za 3 fantastyczne potrawy wraz z ayranem zapłaciliśmy jakieś 30 zł. Co najistotniejsze, knajpa sąsiaduje z lokalami dla typowych turystów, gdzie jest zdecydowanie drożej i nie jest to już ten sam klimat. Po rewelacyjnym jedzeniu przechadzka po Sultanahmet, rzut oka na Hagia Sophię i powrót na kemping, który w zasadzie ze względu na drut kolczasty na płocie przypomina spacerniak w więzieniu. Gdyby się głębiej zastanowić to powinniśmy skończyć w miejscu odosobnienia. Za kilka dni może się okazać, że będzie ono pozbawione klamek…

Dzień I-II: Wyruszyliśmy do Azji Centralnej

IMG_1621

Na początek chciałbym poruszyć kwestię fundamentalną. Od pewnego czasu zachodzę w głowę w jakim celu od 8 lat spisuję relacje z naszych wyjazdów. W końcu jestem osobą skromną, nie szukam poklasku, pieniędzy, pogłosu, nie jestem influencerem czy innym wynalazkiem współczesności, noszę okulary, ale nie pracuję w korpo itd…

Bez sensu.  Czy Wam się podoba czy nie, pisać będę nadal i zdaję sobie sprawę, że moje wpisy nie zawsze są interesujące i atrakcyjne poznawczo. Wierne grono czytelników od lat poklepuje mnie jednak po pleckach niczym dobry (chytry) wuj w Boże Narodzenie i z udawanym uśmiechem podkreśla, jakim to jestem kozakiem, że piszę BLOGA. Chciałbym podkreślić, że nie robię tego dla fejmu (co potwierdzi brak wpisu od 4 lat), lecz poczucia pewnego obowiązku przekazania ludziom bezużytecznych informacji i oderwanych od rzeczywistości przemyślen. Z drugiej strony, skoro większość influłenserów (serio, napisałem to, ale się wstydzę) karmi nas na co dzień totalnie beznadziejnymi rzeczami, to ja też mam prawo dorzucić swoje 3 grosze. Mam dodatkowo nadzieję, że w końcu ktoś mnie skrytykuje, a nie będzie mnie chwalił bez opamiętania. Ludzie, nie jestem influłenserem, tylko zwykłym pracownikiem serwisu samochodowego. Konstruktywna krytyka jest dla mnie ważniejsza niż najsłodsze, oderwane od rzeczywistości pochwały.

Dla osób które zaglądają na mojego bloga po raz pierwszy (a jest to bardzo prawdopodobne, bo ten jest nowy, poprzednie nie istnieją, wobec tego ktoś może pomyśleć że wymyśliłem sobie to, że kiedykolwiek wyjechałem poza granice Powiatu Kaliskiego) mam następującą informację: postanowiłem sobie kiedyś z moim tatą Dariuszem, że od tej pory będziemy podróżować do miejsc nieoczywistych. I trzeba przyznać, że do 2015 roku się to udawało. Najpierw wyprawa wokół Morza Czarnego Mercedesem w114 z 1972 roku, następnie zakup G-klasy i Azja Centralna w 2012, Gruzja, Armenia i Górski Karabach rok później, w 2014 Zakarpacie, a w 2015 – Iran i Kaukaz. W zasadzie nic wielkiego, lecz nadal coś bardziej atrakcyjnego poznawczo niż pokazywanie wymalowanych pyszczków na instagramie (zakurzone terenówki są dużo fajniejsze).

Wobec tego jest rok 2019, minęło parę lat od ostatniego wyjazdu i Dariusz (mój ojciec) uderza pięścią w stół i stwierdza, że nie byliśmy w Tadżykistanie, Turkmenistanie, a w Uzbekistanie tylko 3 dni i jest to po prostu żenujące. Zgadzam się z nim w 100% i tak rodzi się koncepcja kolejnej wyprawy. Chrzest bojowy robimy w rumuńskich Karpatach w maju tegoż roku, samochód zdaje egzamin, wraca z uszkodzonym przegubem do Kalisza, po czym okazuje się, że część ta znajdowała się w nim od nowości… Tzn. od 1989 roku. Myślą przewodnią autora tego bloga oraz jego najwierniejszego współtowarzysza w postaci ojca jest przekonanie o niezniszczalności pojadzu, który jednak jest „zniszczalny”, ale przeważnie wynika to z błędu człowieka. Wiele razy się już z naszym pojazdem kłóciliśmy, lecz przeważnie musieliśmy go przepraszać.

Tym razem jednak G-klasa doczekała się przełomowych zmian w swoim wizerunku. Chciałbym tylko dodać, że jest to pojazd przerobiony – posiada silnik od Mercedesa w124 (300D Turbo), automatyczną skrzynię biegów od Sprintera, mechaniczną wyciągarkę od radzieckiego pojazdu opancerzonego BRDM, zabudowę wyprawową, namiot dachowy marki Maggiolina, lodówkę, oraz…

… nasz najcudowniejszy, najlepszy, cutting edge technology, choć troszę odgrzewany, wynalazek – PRYSZNIC NA CIEPŁĄ WODĘ. W tym roku polecieliśmy mocno, scaliliśmy wszystkie niezrealizowane pomysły w jedną całość i wreszcie powstał – prysznic na ciepłą wodę o pojemności 50 litrów. Nie będę się na razie rozpisywał, pokażę Wam jak to działa prosto z Górnego Badachszanu.

Tymczasem w czwartek, 8 sierpnia ok. godziny 17:30 wyruszyliśmy z Kalisza. Przygotowania do wyjazdu były niezwykle mozolne. Dziesiątki przeróbek, które ponownie zajęły niezliczoną ilość roboczogodzin wreszcie przyniosły jednak efekt pojazdu, który na moje oko wygląda profesjonalnie i zdaje się, że jest gotów ponownie odwiedzić Azję Centralną. Dodam tylko, że jest z nami jeszcze jeden towarzysz – Bartek.

Dokąd można dojechać, skoro w podróż wyjeżdża się o 17:30? Otóż jeżeli mieszka się w Kaliszu, ostatni tydzień spędziło się pracując po 14 godzin nad samochodem wyprawowym, który to porusza się z prędkością maksymalną 100 km/h i waży 4 tony, odpowiedź może być tylko jedna. Jest to kemping nad jeziorem Turawskim na opolszczyźnie. Fantastyczny festiwal januszerki (m.in. kabaret Neo-Nówka, z całym szacunkiem dla niego, włączany przez sąsiadów z youtube), do którego dołączają „podróżnicy” z Kalisza. Shame on you.

O poranku 9. sierpnia w popłochu opuszczamy Turawę (dodam tylko, że sanitariaty pamiętają tow. Gomułkę) i wyruszamy na południe. Cel jest ambitny – Segedyn na Węgrzech. Szyki psuje nam jednak brak podstawowych dóbr, m.in. zasilaczy na 12V i przewodu do kuchenki gazowej. Tracimy cenny czas w centrum handlowym „Europa Centralna” (fajnie, że jedziemy do Azji Centralnej, super zbieg okoliczności) w Gliwicach, a następnie kierujemy się do Brna. Na południowych Morawach wybieramy fenomenalny lokal serwujący piwo, utopence i nieprawdopodobną golonkę. Zamawiamy 3 golonki, jednak barman stanowczo rzecze, że jedna wystarczy dla nas trzech. Nie sądziłem, że golonka może być tak dobra. Wegetarianie i weganie mogą w tej chwili zakończyć śledzenie mojego bloga. Subiektywna ocena Brna wypada zatem na 5 z dużym plusem. Oczywiście poza speluną nie widzieliśmy zbyt wiele, ale czytelników proszę o przyzwyczajanie się – wystarczy, że uczestnicy tego wyjazdu dobrze zjedzą i napiją się, a nawet największe piekło będzie dla nich wybitnym miejscem. W Brnie polecam zatem bar Blahovka.

Z Moraw udajemy się dalej na południe – do Bratysławy, a następnie do Budapesztu, gdzie spędzamy noc na kempingu wśród Włochów w fiatach ducato. Kemping szybko opuszczamy w poszukiwaniu nocnych wrażeń. Okolica jest z wielkiej płyty, jednak są w niej rozsiane knajpki z piwem i palinką. W jednym z nich zostaje porzucony nasz plecak z dowodem rejestracyjnym, paszportami, ubezpieczeniami i promesami wjazdowymi do Azerbejdżanu i Tadżykistanu. Rzutem na taśmę odzyskujemy cenne rzeczy. Zgodzicie się, że brak używania inwektyw na blogu jest rzeczą nadrzędną, wobec tego nie będę kontynuował tematu.

Jeżeli chodzi o usterki, przed Brnem wystrzelił jeden z gumowych przewodów przelewowych. Nowych czytelników przestrzegam – jestem w stanie rozpisywać się o kwestiach technicznych, ponieważ samochód za 2 tygodnie kończy 30 lat, został zmodyfikowany, a każdy wyjazd jest testem funkcjonowania udoskonalonych podzespołów. Wszystko wychodzi w praniu. Jutro z Budapesztu wyruszamy do Serbii, a dalej do Bułgarii i Turcji.

Sochaccy żyją i mają się całkiem dobrze

DSC_2295

Po trzech latach nieobecności – powracamy. Tym razem koniec z prowizorką. Staram się właśnie stworzyć profesjonalnego bloga, który sprosta oczekiwaniom internautów. Natchnieniem do podjęcia tej aktywności jest zaplanowana na 2019 rok wyprawa. Zdradzę jedynie, że ponownie jedziemy do państw, które mają w swoich nazwach zbitkę „stan”, jednak na szczegóły przyjdzie jeszcze czas. Do wyjazdu pozostało kilka miesięcy. Korzystając z okazji skasowania przez onet.pl moich dwóch pierwszych (przyznać trzeba prymitywnych) blogów, zmuszony jestem przekazać ludzkości zapiski z wypraw, które bez wątpienia odcisnęły piętno na mojej psychice. Powrócą one w formie poprawionej, ponieważ wcześniej dostępne były jako pisane na kolanie, a jak już wracałem do Polski to nie chciało mi się ich edytować. Po latach dotarło do mnie, że te wyprawy to przecież najważniejsze wydarzenia w moim życiu, dlatego warto mieć je pod ręką i się nimi dzielić.

Rozpoczynam zatem cykl opowieści o wyjazdach, które zdarzyły się naprawdę. Do opisów kolejnych dni podróży dodam sprostowania i komentarze, które nasuwają mi się po latach. Plan jest taki, by przebrnąć przez wszystkie wyprawy, następnie opisać przygotowania do kolejnej i przeprowadzić bezpośrednią relację. Będzie dużo niepublikowanych wcześniej zdjęć.

Na początek wyprawa wokół Morza Czarnego. Zaczynam w przyszłym tygodniu.

APSNY17